Powiem szczerze, że gdzieś tam uśmiechnęłam się pod nosem,
kiedy zobaczyłam, że Maffashion poleciała do Rzymu i ma zdjęcia w tych samych
miejscach co ona. W ogóle myślałam sobie, czyby nie zrobić video-relacji z
wyjazdu na Napchacie, tak jak wspomniana wyżej. Niestety już na wejściu do
pierwszego hotelu w Padwie zderzyłyśmy się (z Weroniką) ze smutną
rzeczywistością: „2 euro za 3 godziny”. W mojej głowie od razu obudził się bunt
„WTF?! Jak w XXI wieku można płacić za Internet?!”. Jeszcze próbowałam się
uśmiechać do pana w recepcji, że to nie fair, że jesteśmy nastolatkami i że
potrzebujemy Internetu non-stop… Niestety był twardy jak głaz. Jedynie jego
prześmieszny włosko-angielski akcent sprawiał, że go nie pobiłam za znęcanie
się nad młodymi rezydentami hotelu.
Inni uczestnicy nie mieli takich problemów. Średnia wieku wynosiła spokojnie 60+, myślę że byłaby jeszcze większa, gdyby nie ja i Wee… Różniłyśmy się od nich wszystkim. Zacznijmy od wielkości walizki. Moja przypominała torbę matki z dwójką dzieci, która wyjeżdża na 4 tygodnie do buszu i musi wziąć wszystko, bo przecież w dżungli nic nie kupi. Reszta dziadków zaimponowała mi swoją umiejętnością redukowania walizki do minimalnego minimum – noszę taki plecak do szkoły… Drugą rzeczą jest wieczne przebieranie się. Nie po to jadę do Rzymu, żeby chodzić w tym co w zapyziałym Olsztynie! Głównie przez nasze poranne przebieranki wiecznie spóźniałyśmy się na śniadania (i w ogóle raczej się spóźniałyśmy, wszędzie…). Jedyna przeszkodą w zamienianiu ulicy w wybieg były wszechobecne kościoły. Schemat wyglądał tak: przed świątynią naciągałyśmy długie spódnice na tyłki, zarzucałyśmy szalik na ramiona, a po wyjściu z kościoła szybko się rozbierałyśmy i już. Dziadki byli w szoku, gdzie i kiedy my się przebrałyśmy… Miałyśmy z nich niezły ubaw.
Może przejdę od razu do aspektu podróży, który najbardziej
mnie interesuje: jedzenie! Jezu, cudowne… Pyszne makarony, potem makarony i
makarony (no głównie jedzą pastę), ale jaką! Pierwszego dnia byłam zaskoczona
twardością makaronu. Wiedziałam, że jedzą al dente, ale nie spodziewałam się,
że aż tak. Myślałam, że ja w domu dobrze gotuję paste, ale się myliłam – jak to
mówią podróże kształcą. Natomiast muszę się przyczepić do dwóch rzeczy, a
mianowicie do czasu kolacji, szybkości podawania i śniadań. Zacznę od końca.
Fatal – brak jogurtu, warzyw, owsianek, owoców… Dostawałam tylko jakiegoś
rogalika i kawę. W życiu nie wypiłam tyle espresso! Myślałam, że padnie mi
serce. Co do szybkości podawania, to tempo maja istnie włoskie, leniwe. Kolacje
jadło się do 2 godzin. Autentycznie! Ja wiem, że jem szybko i może powinnam
ciut zwolnić, ale oni to już przeginali. Czasami miałam ochotę potrząsnąć tym
kelnerem, nakrzyczeć na niego i mu pomóc. Bez szans… Dodam tylko, że wieczorem
zaczynaliśmy jeść około 20. Zatem kończyliśmy o 22. Masakra. Zupełnie nie po
mojemu. Mimo wszystko jestem zachwycona ich potrawami oraz streedfoodem. Na
ulicach nie ma fastfoodów. Wszystko jest tradycyjne, regionalne i pyszne.
Widziałam jednego McDonald’a i Burger Kunga, reszta to pizza, pasta, szynki
parmeńskie, focaccie, gnocchi, panini itd. Pycha…
Nie wiem dlaczego, ale to zdjęcie najlepiej obrazuje, że najbardziej podobało mi się w Wenecji. Nie mam pojęcia czemu... Nawet komunikacja miejska nie wzbudzała we mnie żadnego stresu, w porównaniu z Berlinem czy Rzymem, gdzie w metrze dostawałam mini zawału serca z każdym spojrzeniem wsiadających osób... Tam czułam się jak u siebie: "I'm flowless, Rządzę. Dobrze się czuję. Wszyscy na mnie patrzą? I dobrze, niech się patrzą!" :)