Pozwólcie, że nie będę wiele dzisiaj pisać, ponieważ moja lewa ręka spoczywa w gipsie... Tak, tak, jestem ofiarą wychodzenia z pieskiem na poranne joggingi. Ech, wiele by opowiadać, w każdym razie, na razie nie spodziewajcie się jakiś lotnych tekstów, przynajmniej do przyszłego tygodnia, kiedy mi to zdejmą.
A teraz do rzeczy. Nie wiem, czy zauważyliście, ale już jutro Wigilia! Cieszę się jak pięcioletnie dziecko. Nie z powodu prezentów, bo szczerze nie mam zielonego pojęcia czego mogłabym chcieć, no może PSA. Ale to raczej odpada z powodu moich ukochanych rodziców, którzy nie są w stanie zrozumieć, że ja na prawdę byłabym w stanie się tak owym zająć najlepiej jak tylko potrafię. Niech to będzie moje niespełnione marzenie... Pocieszenie jest takie, że na razie mogę się zajmować pieskiem rasy Hovawart, który już podczas pierwszego spaceru wpakował mnie w gips... Zupełnie się tym nie przejęłam i nadal trenuję, jeżdżę na rowerze i piekę świąteczne ciasta!
Najprawdopodobniej mam powód żeby być z siebie dumną! No, może tylko ja tak myślę, ale i tak jestem zadowolona. Już kiedyś pisałam o moim "talencie" (czyt. antytalencie) do ulepszania, poprawiania i ogólnie wszelakiej ingerencji w ciuchy itp.. Mam wrodzone zdolności do psucia takich rzeczy w najmniej oczekiwanym momencie. Najczęściej "coś" się komplikuje akurat wtedy, gdy już nabrałam wprawy, przyspieszyłam... i bum! wielki kleks z czarnej farby na cycku... Nie, nie tym razem. Teraz się postarałam. Pomimo ogromnej chęci, żeby np. nie oblepiać rękawów taśmą, tylko ręcznie namalować paski, powstrzymałam się. Na szczęście! Już to widzę, czarne paski, które na pewno zostały namalowane przez osobę mocno pijaną, albo na lekkim haju... (Narysowanie odręcznie prostej kreski sprawia mi ogromne trudności już od przedszkola. Pal sześć jeszcze pionowe, poziome to jest masakra!). Tak więc przygotowałam się skrupulatnie - wydrukowałam sobie szablonik, przygotowałam sobie taśmę, wałek, farbę... Dodam, że nie obyło się bez trudności (hmm... któż by się spodziewał?). 1) Szablon musiałam przenosić na twardszy papier, bo ten się skręcał, zwijał, no po prostu - nie chciał współpracować. 2) Taśma skończyła mi się w połowie roboty, a że była niedziela (i wiele innych przeszkód) nie mogłam jej kupić i czekałam z robotą długo, długo... 3) Wałek okazał się najgłupszym pomysłem, bo zamiast ładnie i szybko rozprowadzać farbę wolał ją cała w siebie wchłaniać i nic nie malować. 4) Farba okazała się znikać w zastraszającym tempie, ale udało się uniknąć katastrofy - starczyło! Choć nieszczęście było blisko.
/Probably, I have a reason to be proud of myself ! Well, maybe just me, but I 'm happy. I wrote sometime ago about my " talent " (I mean: anty-talent) to improve , enhance and generally all manner of interference with clothes etc.. I have the abilities to damage such things when the least expecting . Not this time. I even plastered sleeves with the tape. If I didn't I could see it: black stripes that are sure to have been painted by a heavily drunk or stoned on a light... (Drawing by hand a straight line gives me great difficulty since kindergarten. Vertical ok, but horizontal, this is a massacre!). So I prepared carefully - printed out the template, I prepared the tape, roller, paint... I would add that it was not without difficulty (hmm... who would expect?). 1) The template I had to move on the harder paper, because the previous one did not want to cooperate. 2) I ran out of tape in the middle of work, and it was a Sunday (and many other...) so I couldn't buy any and I had to wait for a long, long time... 3) The shaft was the stupidest idea, because instead of nice and quickly distribute it chose to drank the whole in yourself and don't absorb any paint. 4) Paint proved to be disappearing very fast, but managed to avoid disaster - enough! Although the misfortune was close./
Cała robota pochłonęła kupę energii. Głównie psychicznej, bo umówmy się fizycznej to tu niewiele. Dlaczego? Trzeba było wszystko przygotować, zorganizować, przemyśleć i przede wszystkim zdecydować się na jeden napis (z tym było najciężej, miałam miliony pomysłów, ale niczego nie żałuję). Myślę, że wypaliłam się artystycznie na najbliższe 15 lat. Ach! Jeszcze koszty! W sumie żadne. T-shirt zalegał w mojej szafie od dobrych kilku lat, farbę miałam jeszcze z jakiś zajęć w szkole, cała operacja odbywała się na mojej podłodze i ogólnie wszystko wyglądało mocno amatorsko... Ale jak sobie pomyślę, że za taką bluzkę musiałabym zabulić 40 zł i jeszcze połowa Olsztyna by taką miała, to dochodzę do wniosku, że było warto i te 15 lat być może skróci się do przyszłego weekendu.
/All the work took a lot of energy. Mostly psychological, because let's face it there is little physical. Why? I had to make everything ready, organize, think, and choose one text (this was the hardest, I had a million ideas, but I have no regrets). I think I've burnt artistically for the next 15 years. Ah! And the costs! In total no costs. T-shirt stack up in my closet for a good few years, I had paint from some classes in school, the whole operation took place on my floor, and generally everything was very amateur... But as I think that I would have to pay for such a T-shirt 40 zł and ten the half of Olsztyn had this same, I've come to the conclusion that it was worth it, and those 15 years may come the weekend./
PS. Wstyd! Ada wraca do Avril Lavigne... Przyznaję, że lekko uzależniłam się od jej nowej płyty... Nie żebym leciała do sklepu kupować, ale czy nie może sobie gdzieś tak grać po cichutku, no dobra głośno? Jej głos lekko mnie irytuje. Jest taki... skrzeczący? Jakoś to znoszę. Najbardziej podoba mi się Bad Girl, Hello Kitty(spoko, tylko tytuł jest fatalny,a swoją drogą, wcześniej nienawidziłam dubstepu) i Let Go (zChad'em Kroeger'em - boyfriend skądinąd...).
/PS. Shame! Ada returns to Avril Lavigne... I admit that I slightly addicted to her new album... Not that I was coming to the store to buy, but if it plays somewhere so quietly, ok... loud? Her voice slightly irritates me. It's a little bit... screeching? Somehow, I hate it. What I like most Bad Girl, Hello Kitty (cool, but the title is terrible, and by the way, I hated dubstep before) and I (with Chad Kroeger - boyfriend otherwise...)./
Zdaję sobie sprawę, że moja osoba
(skądinąd pięknie ubrana – żarcik…) nie wygląda najkorzystniej, tzn. mogłaby
korzystniej, na tle szarych kikutów pozbawionych liści, które kiedyś uchodziły
za piękne, zielone drzewka. Chcąc troszkę podwyższyć poziom zdjęć umieszczanych
na blogu wybrałam się w poszukiwaniu odpowiedniego „terenu” na sesję zdjęciową
ze mną w roli głównej. Tak… Na początku zaczęłam od czegoś blisko, tak żeby nie
zamarznąć spacerując kilometry w samych rajstopkach, bo „przecież w puchówce
sobie fot nie porobię!”. Ok. Najbliższe miejsce, które urzekło mnie swoją „innością”
i oryginalnością było oddalone o całe 3 kilometry od mojego
domu. I uwaga, co to było? …dworzec! Tak, wiem jak to brzmi, ale uwierzcie mi niezłe
miejsce. Uwzględniając odpowiednią pogodę i zdolnego fotografa (bo żeby ze mnie
wykrzesać odpowiednią pozę to naprawdę trzeba być zdolnym) mogłyby powstać
niezłe ujęcia. Problem #1: jak się tak dostać? Musiałabym wziąć rower, albo
samochód, ale przecież nie mogę pedałować w butkach na koturnach wśród
wszędobylskich kałuż i błota. Problem #2: zimno! Musiałabym się okutać jak to
ja mam w zwyczaju na jazdę na rowerze, a co za tym idzie, potem się przebrać. W
skrócie – nonsens… Problem #3: fotograf. Nikt nie zgodził się jechać na dworzec
o 7 rano (wtedy jest najlepsze światło i cudowna mgła…). Problem #4: pogoda.
Ogólnie to gdy miałam czas, ochotę, czas, czas, czas to padało… Wiecznie…
Nieustannie…
Podsumowując. Skończyło się jak zwykle:
po szkole (nie o 7), przed domem (nie na dworcu), na tle szarych kikutów (nie
cudownej mgły), za fotografa robiła osoba, której jakbym powiedziała kim jest
to zostałabym narażona na śmiech (no, może lekki chichot i zażenowanie – przepraszam
tato…). Wszystko po staremu. Po ostatnim poście staram się wrócić do
siebie. Nadal nie widzę w sobie ż a d n
e j poprawy, ale to się zmieni. Choćby
nie wiem co!
Lekko straciłam kontrolę… Lekko. Zaraz ją odzyskam. Taką mam
nadzieję przynajmniej. Stałam się leniwa. Trochę. Nie wiem, dlaczego. Nie wiem
czego chcę. Nie wiem, czy cieszy się z tego jak jest czy jeszcze szukać. Ale
gdzie?! Mam dosyć ciągłego obserwowania mnie. Czuję się jak w jakimś porąbanym
BigBrother’ze… Czemu ja się w ogóle dziwie? Mogę mieć pretensję tylko do
siebie. A ja tak lubię niezależność, samowystarczalność, wolność, taką moją
własną suwerenną autonomię. Coraz częściej marzną mi ręce. Zimno, robi się
zimno. Listopad. Byle do świąt. A potem co? Kolejne postanowienia? Obiecanki? Cacanki
zresztą? Łapię się na tym, że obrazki, które ściągam z Internetu są coraz
częściej czarnobiałe, smutne, jakieś takie „niemoje”, inne, dziwne. Nawet ten
post… Jeśli ktoś w ogóle czyta tego bloga zorientował się, że jest i n n y…
Coraz więcej tu pytań. Prawda…?
/Slightly lost control ... Slightly. I'll reclaim it. Promise. I hope so. I've become lazy. A little bit. I do not know why. I do not know what I want. I do not know if I'm happy with it as it is. Maybe I should look for it. But where?! I'm tired of continually monitoring me. I feel like in some crazy BigBrother... Why I am surprised at all? I have to only blame mylelf. And I so love the independence, sovereignty, freedom, the sovereignty of my own autonomy. Increasingly, my hands are freezing. Cold, it's getting cold. November. "Keep calm and wait for Christmas" - it doesn't help anylonger. And then what? Another resolutions? Promises? Unenforceable decisions? I find myself in the fact that the images which I download from the Internet are increasingly black and white, sad "not my", different, strange. Even this post ... If anyone ever reads this blog realize that it is another...
Każdy ma w życiu taką rzecz, którą chce po prostu posiadać,
kupić, mieć. Niektórzy mają takich rzeczy kilka. Czasami nasza lista się
zmienia, najczęściej wraz z naszym dorastanie. Tak na przykład ja, zawsze
chciałam posiadać głęboki wózek na lalkę. Zawsze. W każde święta i urodziny to
był mój „number one!”. Miałam już
kilka lalek typu bobas czy szu-szu (jakkolwiek to się pisze), ale do pełni
szczęścia zawsze brakowało mi wózka! Moi rodzice z uporem maniaka powtarzali,
że jak tylko mi go kupią, to odstawię go w kąt i „po balu”. Na to ja, z uporem
maniaka, że nie, że się mylą, że to sprzęt mi do życia n i e z b ę d n y. Niestety do tej pory się
go nie doczekałam. Szczerze powiedziawszy nadal odczuwam chęć posiadania takowego,
ale już chyba bliżej mi do prawdziwego niż zabawki. Jak ja musiałabym wyglądać?
Dość patologicznie. Starsze panie byłyby zniesmaczone z uwagi na mój wiek i
fakt, że pcham przed sobą wózek. Dlatego może już porzucę wózek i zostawię go w
spokoju w strefie marzeń, a przejdę bardziej do teraźniejszości…
/Everyone
has such a thing in their life that just wants to have, to buy, to have. Some
people have a few things like that. Sometimes our list changes, usually with
our growing up. For example, I always wanted to have a deep trolley for my
doll. Always. In every Christmas and birthday it was my "number one". I've had a couple of dolls but to be
completely happy always missed the trolley! My parents used to say that as soon
as they buy it, I’m gonna put it in a corner and it’s done. I used to say that
no way and it’s just necessary. Unfortunately, I’ve never got my own trolley
jet. Honestly, I still feel the desire to have such, but probably it’s closer
to the real one than a toy. How I would have to look like? Quite
pathologically. Old ladies would be disgusted because of my age and the fact
that I push in front of the truck. So maybe it’d be better to give up this idea
and leave it alone in the area of dreams, and I go more into the present.../
Nic się nie zmieniło od chwili, gdy miałam 10/12 lat, tzn. zmieniły
się rzeczy na liście, a nie sama lista. Nadal jest długa i szeroka, nigdy się
nie kończy i ciągle do niej coś dopisuję. Do zeszłego tygodnia moim „number one!” była koszula w czerwoną
kratę najlepiej flanelowa (ten, kto uważa, że flanele są od dawna passé lepiej niech się do mnie nie
zbliża). Mówię (piszę) do zeszłego tygodnia, bo w końcu ją sobie kupiłam. Niestety
z flanelą ma niewiele wspólnego, bliżej jej do słabej jakości bawełny, ale jest czerwona i jest w kratę! Bo niby
dlaczego miałabym jej nie kupić? Cóż, bo a). moja szafa się już nie domyka, b).
mam już koszule w każdym kolorze tęczy (ale nie czerwoną) i c). tylko przez a).
i b). górę powinien wziąć rozsądek. Serce nie sługa. Chwyciłam koszule i na
jednej nodze, tempem rączej gazeli pobiegłam do kasy. I jakoś tak mi się
zrobiło cieplej, coś mnie wypełniło. Ha! Dołączyła do kolekcji wszystkich
5682172199 koszul w mojej szafie… Czy to się leczy?
/Nothing
has changed since when I was 10/12 years, I mean things changed, but not the
list. There is still a long and wide, never-ending and I often add something to
it. Until last week, my "number
one" was a red checkered shirt best flannel (one who believes that the
flannels are passé better not to approach).
I write until last week, because in the end I bought it. Unfortunately, it’s
not flannel but more like poor quality of the cotton, but is red and checkered!
Why shouldn’t I buy it? Well, because a). I can’t close my wardrobe, b). I have
shirts in every color of the rainbow (not red) and c). only a). and b). should be
enough. Suddenly I saw my shirt on a hanger and ran to the cash register. And
somehow I got warmer, I find myself filled. Yep! It joined the collection of
all 5682172199 shirts in my closet ... Is it curable?/
/shirt and ring: H&M, T-shirt: New Yorker, trousers: Yups, waterboots: noname, watch: noname/
Z utęsknieniem wspominam lato, upały i wakacje, ale tak na prawdę cieszę się, że mamy już jesień. Mogę wyciągnąć z szuflady zakopane gdzieś głęboko cynamonowe i czekoladowe (oczywiście w tych zapachach, nie smakach - szkoda...) świeczki. Porozrzucałam je po całym pokoju i zapalam jak tylko zajdzie słońce. Ich zapach nierozłącznie kojarzy mi się z deszczem, nadchodzącą zimą, ogólnym zimnem i wszechobecnym "opóźnieniem" i spowolnieniem życia. Cudownie jest tak wracać ze szkoły prawie po ciemku i wcale a wcale nie łapać tak popularnej w tym czasie deprechy, bo wiem, że w domciu czeka na mnie ciepły kocyk, kapciuszki, zielona herbata, jakaś brzdąkająca po cichu muzyka (dzisiaj DJ Ada zapodaje najnowszą płytę Birdy "Fire Within"), a w ręku któraś z uwiecznionych na zdjęciu książek lub gazet. Hmm... właśnie się rozpłynęłam w rozkoszy...
/I still miss summer, heat and holidays, but I am glad that we have a fall. I can pull out of a drawer somewhere buried deep cinnamon and chocolate (of course, these scents, no flavors - a shame ...) candles. Scattered them all over the room and I turn on as soon as the sun goes down. Their inherent odor reminds me of the coming winter, the cold and the ubiquitous general "lag" and the slowdown in life. It is wonderful to just get back from school almost in the dark and did not catch a so popular at the time depression, because I know that at home is waiting for me a warm blanket, slippers, green tea, quietly strumming music (DJ Ada today runs the latest Birdy album "Fire Within"), and in the hand books or newspapers. Hmm ... just melted in bliss .../
/H&M shirt, no-name skirt, Orsay ring/
Nie ma co! Zakochałam się w gazecie SlowLife. Jest w niej wszystko co mnie interesuje i, szczerze, podnieca. Począwszy od oczywistego gotowania, po listę najfajniejszych knajpek w całej Polsce. Ostatnimy czasy kompletnie sfiksowałam na punkcie ruchu slow. Wszystko jest pooooowolne: jedzenie, życie, gotowanie, style, sporty, wszystko! Doskonale wpasowało się to do jesieni i nadchodzącej (brrr..!) zimy. Wszystko zwalnia. Jedyne czym jestem mocno nie pocieszona, to fakt, że już niedługo będę musiała pożegnać się z rowerem. Mój ulubiony środek transportu zostanie zastąpiony przez obskurny, śmierdzący, przepełniony, mokry, zawsze spóźniający się, zimny, miejski olsztyński autobus MPK... Koszmar.
Ale nie załamujmy się, bo są też plusy. Wspominałam już o świeczkach, a teraz czas na czapki, szaliki, rękawiczki, płaszcze, parasolki, które przecież trzeba będzie wybrać, kupić i nosić. Nosić! Kupić! Sklepy pełne są rzeczy, które już od końca sierpnia do mnie wołają i tylko czekają aż po nie pójdę i zabiorę je do domu. To jest to, dlaczego lubię jesień.
A teraz wybaczcie. Właśnie zanurzam stópki w kapciach i sączę gorącą herbatkę. Miłego wieczoru!
/There is no dubbt! I fell in love in SlowLife newspaper. It includes everything that interests me and, frankly, excited. Starting from the obvious cooking, and a list of the coolest pubs throughout the country. Lastly I complitelly got carzy about slow motion. Everything is slooow: food, life, cooking, style, sports, everything! It matches perfectly to the comming (brrr..!) winter. Everything slows down. The only thing that I am not comforted much is the fact that soon I will have to say goodbye to the bike. My favorite mode of transport will be replaced by the dingy, smelly, crowded, wet, always coming late to a cold city bus... Nightmare.
But I'm not sad, because there are advantages. I have already mentioned candles, and now it's time for hats, scarves, gloves, coats, umbrellas, which will have to be choosen, bought and woren. Wear it! Buy it! Stores are full of things that have been around the end of August cry to me and just waiting when I go and take them home. That's why I like autumn.
Now, excuse me. Just dip feet in slippers and drink hot tea. Have a nice evening!/