Saturday, May 23, 2015

Beyoncé - ***Flawless ft. Chimamanda Ngozi Adichie





       Powiem szczerze, że gdzieś tam uśmiechnęłam się pod nosem, kiedy zobaczyłam, że Maffashion poleciała do Rzymu i ma zdjęcia w tych samych miejscach co ona. W ogóle myślałam sobie, czyby nie zrobić video-relacji z wyjazdu na Napchacie, tak jak wspomniana wyżej. Niestety już na wejściu do pierwszego hotelu w Padwie zderzyłyśmy się (z Weroniką) ze smutną rzeczywistością: „2 euro za 3 godziny”. W mojej głowie od razu obudził się bunt „WTF?! Jak w XXI wieku można płacić za Internet?!”. Jeszcze próbowałam się uśmiechać do pana w recepcji, że to nie fair, że jesteśmy nastolatkami i że potrzebujemy Internetu non-stop… Niestety był twardy jak głaz. Jedynie jego prześmieszny włosko-angielski akcent sprawiał, że go nie pobiłam za znęcanie się nad młodymi rezydentami hotelu.
       










         Inni uczestnicy nie mieli takich problemów. Średnia wieku wynosiła spokojnie 60+, myślę że byłaby jeszcze większa, gdyby nie ja i Wee… Różniłyśmy się od nich wszystkim. Zacznijmy od wielkości walizki. Moja przypominała torbę matki z dwójką dzieci, która wyjeżdża na 4 tygodnie do buszu i musi wziąć wszystko, bo przecież w dżungli nic nie kupi. Reszta dziadków zaimponowała mi swoją umiejętnością redukowania walizki do minimalnego minimum – noszę taki plecak do szkoły… Drugą rzeczą jest wieczne przebieranie się. Nie po to jadę do Rzymu, żeby chodzić w tym co w zapyziałym Olsztynie! Głównie przez nasze poranne przebieranki wiecznie spóźniałyśmy się na śniadania (i w ogóle raczej się spóźniałyśmy, wszędzie…). Jedyna przeszkodą w zamienianiu ulicy w wybieg były wszechobecne kościoły. Schemat wyglądał tak: przed świątynią naciągałyśmy długie spódnice na tyłki, zarzucałyśmy szalik na ramiona, a po wyjściu z kościoła szybko się rozbierałyśmy i już. Dziadki byli w szoku, gdzie i kiedy my się przebrałyśmy… Miałyśmy z nich niezły ubaw.












        Może przejdę od razu do aspektu podróży, który najbardziej mnie interesuje: jedzenie! Jezu, cudowne… Pyszne makarony, potem makarony i makarony (no głównie jedzą pastę), ale jaką! Pierwszego dnia byłam zaskoczona twardością makaronu. Wiedziałam, że jedzą al dente, ale nie spodziewałam się, że aż tak. Myślałam, że ja w domu dobrze gotuję paste, ale się myliłam – jak to mówią podróże kształcą. Natomiast muszę się przyczepić do dwóch rzeczy, a mianowicie do czasu kolacji, szybkości podawania i śniadań. Zacznę od końca. Fatal – brak jogurtu, warzyw, owsianek, owoców… Dostawałam tylko jakiegoś rogalika i kawę. W życiu nie wypiłam tyle espresso! Myślałam, że padnie mi serce. Co do szybkości podawania, to tempo maja istnie włoskie, leniwe. Kolacje jadło się do 2 godzin. Autentycznie! Ja wiem, że jem szybko i może powinnam ciut zwolnić, ale oni to już przeginali. Czasami miałam ochotę potrząsnąć tym kelnerem, nakrzyczeć na niego i mu pomóc. Bez szans… Dodam tylko, że wieczorem zaczynaliśmy jeść około 20. Zatem kończyliśmy o 22. Masakra. Zupełnie nie po mojemu. Mimo wszystko jestem zachwycona ich potrawami oraz streedfoodem. Na ulicach nie ma fastfoodów. Wszystko jest tradycyjne, regionalne i pyszne. Widziałam jednego McDonald’a i Burger Kunga, reszta to pizza, pasta, szynki parmeńskie, focaccie, gnocchi, panini itd. Pycha…









Nie wiem dlaczego, ale to zdjęcie najlepiej obrazuje, że najbardziej podobało mi się w Wenecji. Nie mam pojęcia czemu... Nawet komunikacja miejska nie wzbudzała we mnie żadnego stresu, w porównaniu z Berlinem czy Rzymem, gdzie w metrze dostawałam mini zawału serca z każdym spojrzeniem wsiadających osób...  Tam czułam się jak u siebie: "I'm flowless, Rządzę. Dobrze się czuję. Wszyscy na mnie patrzą? I dobrze, niech się patrzą!" :) 










\





1 comment:

  1. Jak cudownie! Rzym, ah, marzy mi się pojechać tam. Ale faktycznie - średnia wieku 60+ , dobrze okresliłaś :D pozdrawiam i zapraszam ;)

    ReplyDelete